opowiadania wioletta klinicka
Opublikowano: 2022-11-04

NA BRUKU WIELKIEGO ŚWIATA - DEKALOG

Gdy wróciła do domu ze świadectwem ukończenia ostatniej klasy liceum, nikogo nie było. Zrobiła sobie herbatę i siedząc przy kuchennym stole, napisała krótki list do matki:

Wyjechałam do taty. Proszę, nie dzwoń ani nie pisz. Jak tylko zapomnę, ile krzywdy mi wyrządziłaś, odezwę się.

Przez pierwszy rok matka nie dawała za wygraną. Martyna milczała. Jednak były mąż w tajemnicy poinformował ją, że córka postanowiła nie rozpoczynać studiów, dopóki nie zdecyduje, co chce robić w życiu. Tymczasem zatrudniła się w jednej z sieciowych restauracji, gdzie wiele razy miała okazję patrzeć na dzieci, które z miłością kleiły się do swoich rodziców. Czuła wówczas lekkie, ale intensywne ukłucie w sercu – kiedyś też tak chciała. Rok minął nie wiadomo kiedy, a Martyna nadal nie wiedziała, kim chce być, a nawet kim jest. W październiku zamiast na uczelnię pojechała na urlop do babci. Każdego dnia spacerowała po lesie, przyglądając się drzewom, których liście dotknęła jesień. Lubiła ten spokój, spokój, jaki może zapewnić jedynie natura.

Pewnego dnia, mając wrażenie, że nogi prowadzą ją bez jej wiedzy, postanowiła pójść dalej niż zazwyczaj. Dotarłszy do innej wioski stanęła przed niewielkim wiejskim kościółkiem, obficie oświetlonym przez słońce. Niepewnie pchnęła drewniane drzwi, starannie okute pordzewiałym metalem, które otworzyły się bez najmniejszego oporu. W głębi dostrzegła blask świec. Podeszła, uklękła i wpatrzona w płomień zastygła w bezruchu. Kiedy ocknęła się z letargu wybiegła i co sił w nogach popędziła do domu. Zamknęła się w swoim pokoju i krzycząc przez łzy, zaczęła opowiadać o swoim bólu babci, która próbowała dostać się do środka. Tydzień później spotkałam się z Martyną po raz pierwszy.

Początkowo bardzo oszczędna w słowach powierzchownie opowiadała o rozstaniu swoich rodziców, o tym, jak ojciec walczył w sądzie o weekendowe spotkania i o to, żeby chociaż latem mógł spędzać z córką dwa tygodnie. A ona zawsze płakała podczas rozstań z nim. Gdy była dzieckiem, marzyła, że któregoś dnia mama zabierze do domu również tatę, jako nastolatka zaczęła się tych nadziei wstydzić. Ojciec ponownie się ożenił i z tego małżeństwa miał dwóch synów, mama natomiast została sama. „Ty mi wystarczasz” – mówiła”, gdy Martyna nalegała, aby spróbowała się zakochać.

– Ale wie pani, czasami myślę, że ona, taka dystyngowana i piękna, miała wielu adoratorów, może nawet kochała, ale gdy tylko otwierała usta, uciekali od niej. Nikt nie był dla niej wystarczająco dobry, tak jak i dla mnie. Każdy mój kolega był albo za biedny, albo za brzydki, albo tak samo głupi jak ja. Potrafiła tylko krytykować, mojego ojca też, dlatego odszedł. Był czas, że go nie rozumiałam, bo mama wszystkim się zajmowała. Dom wysprzątany, ja zadbana, pieniądze na koncie odłożone, a w pracy była zawsze pracownikiem roku. Idealna i takiego ideału dla siebie szukała, a potem też dla mnie. – Te słowa Martyny stały się dla mnie kluczem do furtki, którą wiele lat starannie zatrzaskiwała przed światem.

– Czy twoja mama chociaż czasami cię chwaliła?

Martyna spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi brązowymi oczami, w których pojawiło się osłupienie.

– A co to jest? – zapytała. – Mnie chwalił tylko ojciec! Tylko on zauważał, że znam język obcy jak własny, że mam smykałkę do gotowania i że jestem ładna, ale to pewnie mówią wszyscy ojcowie. Przynajmniej tak mówiła mama: „niedzielni tatusiowie są od cukrzenia swoim córeczkom, a cały balast wychowywania dziecka spada na matki, które muszą swoje leniwe córki motywować do nauki i pracy”. Początkowo w to uwierzyłam, proszę pani, kto by nie uwierzył. Ale któregoś dnia z czystej ciekawości odszukałam jej papiery rozwodowe i łzy ciekły mi ciurkiem, gdy czytałam o tym, ile razy mój ojciec odwoływał się do sądu, aby mnie widywać, aby móc decydować o wyborze szkoły, wakacjach czy lekarzu. I ten pozew rozwodowy ojca, krótki i bez wykrzykników: „niezgodność charakteru” – napisał.

A jej odpowiedź na trzy strony podaniowe. Co ona o nim nie pisała! Ja wiem, proszę pani, że wina zawsze leży pośrodku, ale nie rozumiem ludzi, którzy oczerniają innych, aby siebie wybielić. Gdy jej tymi papierami rzuciłam w twarz, patrzyła na mnie tak, jakbym postradała zmysły, a sama mówiła o tym, że ktoś ją przeklął, że zazdrość ludzi zrujnowała jej życie, że ta zawiść ją osaczyła i wysysała wszystko to, co w życiu najlepsze. „Zobacz, jak to jest, gdy ma się wszystko i się to traci, bo się na lewo i prawo o swoim szczęściu opowiada. Ty zawsze mielisz tym ozorem, a potem energia zazdrośników to rujnuje. Tyle razy mówiłam ci, żebyś się nikomu nie opowiadała”.

Przestałam rozumieć, co ona do mnie mówi, o czym i dlaczego. Teraz wiem, że to był jej czas, czas, żeby się wyżalić, czas dać upust tym wszystkim emocjom, które skrywała przez lata. Niestety po kilku minutach otrząsnęła się i jakby nigdy nic, powiedziała do mnie: „zrób mi herbatę, głowa mnie boli”.

A mnie świat wywrócił się do góry nogami! Najpierw jej nienawidziłam, potem ignorowałam, aż któregoś dnia przyjechał do szkoły na rekolekcje ksiądz i tak ujmująco mówił o wybaczeniu. O wybaczeniu sobie i innym. Wtedy zrobiło mi się nawet mojej matki żal, zrozumiałam, że nie potrafi inaczej żyć, że kłamie na swój temat, bo ma niskie poczucie własnej wartości. Budowała swój wizerunek na kłamstwie. Jak pani myśli, czy niską samoocenę zaszczepili w niej jej rodzice? … Nigdy ich nie poznałam, bo mama przestała z nimi utrzymywać kontakt… – Martyna zamilkła na chwilę, prawdopodobnie dotarła do miejsca, w którym koło się zamknęło.

Następnie z pewnością siebie kontynuowała:

– Nie znam przyczyny, ale jestem pewna, że po rozwodzie mama dołożyła większych starań, żeby ukrywać prawdę o sobie. Wciąż się nad inne kobiety wywyższała, opowiadając, że odkąd pogoniła ojca, jest jej niesamowicie dobrze, ma wszystko, co jej potrzebne i osiąga to tylko dzięki sobie. O nic, w zamian za pranie gaci, nie musi prosić. I nigdy się nie przyzna, ale ja wiem, proszę pani, że odejście ojca potraktowała jako porażkę, a ja jej tylko o tej porażce przypominałam. Stałam się błędem, wirusem w postaci genów ojca, a ona na siłę to DNA chciała łamać. Jej marzenie o małżeństwie pod linijkę stało się utopią. Legendą, którą chciała poprzez mnie urzeczywistnić.

Ja miałam mieć bogatego męża, dobrze urządzoną willę, własny biznes i mądre dzieci. Tylko jakoś dziwnie, dla mnie niezrozumiale do tego podeszła…. – W tym momencie Martyna zamyśliła się, a potem, przestraszywszy mnie, zmieniając głos w pełen nieustępliwości, wykrzyczała: – Proszę pani, ja muszę to przerwać! Muszę teraz, zanim zapomnę, jak bardzo krzywdzące jest słyszeć ciągle o swojej beznadziejności, zanim urodzę dzieci, rozwiodę się i zaszczepię w nich nasze pokoleniowe przekleństwo.

Czasami czujemy, że wypowiadamy słowa niepotrzebne, układamy z nich niedbałe zdania, które nie służą nikomu ani niczemu. A jednak mówimy nadal, brniemy w bagienne filozofowanie z nadzieją, że w końcu dotrzemy do tej najważniejszej myśli, która wydaje się ukryta gdzieś pomiędzy przysłówkiem a rzeczownikiem. Czasami jednak trzeba mówić, bo być może w gwarze wypowiadanych słów usłyszy się prawdę o sobie, o swoim życiu, o swojej przeszłości, która niby już niepotrzebna, a jednak to dzięki niej jesteśmy tym, kim jesteśmy. A gdy odkryje się prawdę o sobie, wówczas i tylko wówczas można coś zmienić.

Martyna w tym małym kościele na bruku wielkiego świata odnalazła siebie, nadzieję i – jak mówi – Boga, któremu chce pozwolić się prowadzić i który kilka tygodni później zaprowadził ją pod drzwi matki. Początkowo siedziały w milczeniu. W pewnym momencie Martyna nabrała tyle odwagi, że zapytała ją wprost: „czy będziesz mnie umiała kochać, jak zacznę w siebie wierzyć? Kiedy zacznę sama dokonywać wyborów, gdy przestanę na siłę cię zadowalać?”.

Matka patrzyła na nią tak, jakby ją żegnała. Być może tak właśnie było, może żegnała córkę, aby przywitać kogoś ważnego – człowieka.

– Wie pani, to spotkanie miało w sobie tyle boskości: nie padały niepotrzebne słowa, nikt nie kłamał ani nie lakierował swojego wizerunku, nie przeklinał ani nie bluźnił. Pomiędzy nami i w naszych sercach bez słów rozkwitała prawda o nas. Poznawałyśmy się na nowo, dostrzegając w sobie i w sobie wzajemnie piękno. Wiedziałam, że jeszcze nieraz potkniemy się o drugie przykazanie, jeszcze nieraz to, co na języku, wypłynie z naszych ust, coś będziemy chciały ukryć lub zamaskować nieszczerym uśmiechem. Jednak od tego dnia nic już sobie nie przysięgałyśmy, nie chciałyśmy już niczego udowadniać, nikomu już nie wieszczyłyśmy zła. A gdy nadchodzi pokusa, trzeba się zatrzymać i wówczas możesz wezwać Boga, żeby pomógł ci ludzi naprawdę kochać.

Kiedy szłam do domu, zastanawiałam się, jakich słów używam, czy moja mowa ma sens i czy to ona jest sednem drugiego przykazania? Co mówiłam w ostatnim tygodniu? Czy zdaję sobie sprawę z tego, że słowa mają moc, że mogę nimi zarówno krzywdzić innych, jak i im pomagać? Przecież wpływając przez oczy i uszy, kotwiczą się w naszym umyśle, gdzie tworzą rzeczywistość. Aż w końcu zadałam sobie pytanie o prawdę: czy żyję w prawdzie i czy w moim sercu jest prawda na mój temat? Czy mam świadomość, że żyję w obecności Boga?

Jeszcze nie wiem…

Wioletta Klinicka

Wioletta Klinicka
Jestem taka, jak Ty. Czasami plotę trzy po trzy, a czasami logiczne myślenie wypełnia całą moją przestrzeń. Czasami chodzę cały dzień w szlafroku, a czasami od rana chodzę w makijażu. Ale ponad wszystko spieszę się kochać ludzi, bo nigdy nie wiesz, jak długo ten KTOŚ, zagości w twoim życiu. Więcej informacji w zakładce o mnie. Zapraszam. Wiola

Przeczytaj inne wpisy

Może zainteresują Cię inne wpisy.

Wioletta Klinicka

copywriting.wiolettaklinicka@gmail.com

© 2023-2024 Wioletta Klinicka.

Realizacja Najszybsza.pl