jak odnaleźć boga
Opublikowano: 2022-10-27

W POSZUKIWANIU BOGA - DEKALOG

Już piętnaście minut po czternastej, a jej nie ma. Telefonu nie odbiera, a moja sekretarka w kółko powtarza: „Nie masz żadnych wiadomości”. Pomyślałam, że zaczekam jeszcze pięć minut i zanim spotkam się z kolejną osobą, pójdę pospacerować nad rzeką. Zakładając płaszcz, już czułam zapach świeżych gofrów z wiśniami, które przed wejściem na deptak serwuje od pięciu lat ten sam starszy mężczyzna z zatroskanym wyrazem twarzy. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam ją. Rozradowana trzymała w dłoniach pakunek wielkości pudełka po butach.

– Tak bardzo przepraszam, przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłam się oprzeć i wstąpiłam po drodze do tego sklepiku. Tam zawsze tak pięknie pachnie, mają takie różności, proszę spojrzeć…

Musiałam przerwać tę jej ekscytację i przytrzymując wieczko kartonu, stanowczo przypominałam jej o tym, że nasz czas kończy się za czterdzieści minut.

– Tak? – zapytała, jakby myślała, że jest jedyną osobą, która do mnie przychodzi.

Pomimo niezbyt udanego początku nie zrezygnowałyśmy ze współpracy. Dziś mija rok od tamtego dnia, a ja wciąż mam to pudełko, którego zawartość tak ją cieszyła. Dziś, za około dwadzieścia minut, Brygida przyjdzie na ostatnie nasze spotkanie. Z tej okazji wyjęłam pudełko, a po jego otwarciu słodkawy zapach otulił cały pokój. Usiadłam w fotelu i naciągając na stopy puszysty koc, pomyślałam: dwadzieścia minut, taki niewielki moment z życia, a może zmienić nasz cały system postrzegania świata.

Oglądając cudeńka wyrzeźbione a to w kości słoniowej, a to w hebanowym drzewie, myślałam o ich niewinności, a zarazem niebezpieczeństwie.

Brygida urodziła się w rodzinie katolickiej, ale niezbyt praktykującej. Był chrzest, komunia i bierzmowanie. Jedynym stałym chrześcijańskim rytuałem było wysyłanie w niedzielę dzieci do kościoła. Gdzieś w głowie zachowała odpryski wspomnień – a to wieczornego pacierza, a to mamy leżącej w łóżku z różańcem w dłoni i tatę, który zawsze szedł na pasterkę. Wigilia, Wielkanoc i przepiękne procesje Bożego Ciała. Ona w dorosłym życiu nie kultywowała nawet tego. Kościół ją najpierw nudził, a potem mierził swoim „za chrzest co łaska”, ale od stu złotych wzwyż. W jej młodym życiu był jeden moment, w którym, jak mówiła, „była Boga najbliżej”. Początkowo, gdy tylko o tym wspominała, robiła się smutna, a nawet lekko przygnębiona, jakby coś gryzło ją od środka, jednocześnie wpędzając w ogromne poczucie winy.

– Jaki jest powód naszego spotkania? – zapytałam, gdy już weszłyśmy do gabinetu i ochłonąwszy zajęłyśmy miejsca w wygodnych fotelach.

– Właściwie to nie wiem – odpowiedziała Brygida, spoglądając na pudełko, które położyła na stoliku obok siebie. – Chyba chodzi o mnie, o to, kim jestem – zaczęła niepewnym, przepełnionym obawą głosem. – Może bardziej o to, czy słusznie w życiu postępuję, czy jestem dobrym człowiekiem, to znaczy czy jestem dostatecznie pokorna. A może chodzi o to, że nie mogę się zdecydować, co chcę robić, na czym się skoncentrować, którą drogą podążać, czy chcę poznać mężczyznę, czy jednak zostać sama, a jak chcę z kimś być, to z kim i na jakich zasadach… – I nagle nostalgiczność, którą ta kobieta szafowała jeszcze przed chwilą, ustąpiła chaotycznemu poszukiwaniu odpowiednich słów, określeń, epitetów. Nadużywała czasowników, tak pospolitych (co robić, dokąd podążać, na co się zdecydować), a jednak przez większość z nas uważanych za najtrudniejsze do okiełznania. Patrzyłam na Brygidę i widziałam kolejną zagubioną kobietę, która stojąc na rozdrożu, zdecydowała się na chwilę zejść ze sceny, aby porozmawiać ze mną o swoich obawach.

Jak się później okazało, pomyliłam się. Pomyłka bolała. Dostałam solidną nauczkę za to, że chciałam przepuścić Brygidę przez szablon, który skonstruowałam sobie na podstawie innych ludzkich doświadczeń. Chciałam pójść na łatwiznę, ale już kolejne słowa kobiety, wypowiadane na bezdechu, pokazały, że pomimo naszych bliźniaczych przeżyć w każdej historii ukryty jest charakteryzujący ją pierwiastek.

– Ale proszę pani, to wszystko nic, bo ja chyba nie mogę się zdecydować, w co wierzę i jeśli wierzę w Boga, to czy jest to wiara, czy tylko ucieczka przed rzeczywistością, a może tylko wydaje mi się, że wierzę. Chociaż ja, proszę pani, w Boga wierzę, tylko że jest nim dla mnie Jezus, a nie wyimaginowana postać. A Kościół? Kościół to całkowicie odpada, bo ja, proszę pani w człowieka, który tak ludzi umiłował, że na krzyżu umarł, chcę wierzyć. Nie chcę kłaniać się przed czarną sutanną, papieża w rękę całować ani klęczeć przed pustym ołtarzem.

Chociaż, pomimo zarzekania się, na mszę za zmarłą najbliższą mi osobę dałam – i nie tak na wszelki wypadek, tylko z takiego dziwnego poczucia, że to jej pomoże, pomogą nie pieniądze, nie ksiądz, ale ludzie zgromadzeni w jednym miejscu, w jednym czasie, których moc modlitwy do Jezusa pomoże czuć się mojemu synowi kochanym, bo modlić się do Boga, aby go kochał, nie trzeba, bo On go kocha, kocha go bardziej, niż kiedykolwiek ja kochałam.

Zaskoczona tym zatrzymaniem się Brigidy przy temacie wiary milczałam. A właściwie nie dała mi nawet szansy na odezwanie się. Mówiąc dalej, walczyła ze swoimi przekonaniami i wiarą jak rybak z siecią pełną mizernych ryb. Ciężka ona, ale bezwartościowa.

– I to całe katolickie piekło. Nawet bym powiedziała – i to stanowczo, że w piekło nie wierzę. Nie wiem tylko, czy robię to z wygody, czy może dlatego, że tak podpowiada mi mózg? – Brygida zamyśliła się.

Może właśnie odwiedziła swoje piekło? Mogłabym przysiąc, że jej twarz przeszył znany ból. Udręka, z którą była zespolona, śmiem nawet twierdzić, że zaprzyjaźniona. Trwało to jednak nie dłużej niż dziesięć mrugnięć powiek. Właściwie nawet nie zauważyłam, kiedy wyłączyła zamartwianie jednym guzikiem, ot tak, odłożyła na półkę, i biorąc głęboki oddech, arogancko uniosła podbródek. Znowu była na scenie. Znowu, obficie gestykulując, przemawiała.

– Wie pani, dlaczego nie wierzę? Bo moim zdaniem piekłem jest nasz umysł. To z naszego umysłu wychodzą te obrzydliwe myśli i niczym diabelskie ogony oplatają nas całych, nasze serca, naszą rzeczywistość, nawet naszą przeszłość. Górują nad nami, zżerają od środka i rujnują to, co nas otacza. Jedno wydarzenie, które – jak powiedzą wierzący – Bóg dla ciebie zaplanował, ale nie ty sama, potrafi doprowadzić cię do fiksacji.

To właśnie wówczas ten „diabeł – umysł” podsuwa wciąż w kółko obracające się pytanie: „dlaczego to mnie się przytrafiło, dlaczego mnie się to przytrafiło?!”. I za namową tego szarlatana szukamy gorliwie rozwiązania: może tak zrobię, a może to zrobię? W końcu człowiek krzyczy: „nie widzę rozwiązania, nie widzę” i załamuje ręce. A gdy w Boga się wierzy, proszę pani, to się to, co przyszło, z pokorą akceptuje i modli dziękczynnie, i prosi Boga, aby pozwolił nie tylko zrozumieć, co się wydarzyło, ale żeby też pomógł przetrwać tę burzę ze spokojem, bez budzenia tego ukrytego w umyśle potwora.

Gdy się w Boga wierzy, proszę pani, świat wydaje się oceanem, po którym możesz płynąć bez lęku przed nadchodzącym sztormem. On cię ochroni. Tylko, proszę pani, tak samo mówią buddyści i nauczyciele od rozwoju duchowego czy osobistego. Trzeba uwierzyć, całą sobą uwierzyć, że co z wiarą upragnione, będzie nam dane. A jeśli nie będzie dane, to oznacza, że Bóg lub wszechświat ma dla ciebie inny plan. I uwierzyć trzeba, że to dane doświadczenie jest dla ciebie najdoskonalszą formą życia.

Czym się więc różnią? Bo przecież nie karą za niewierność lub złamanie zasad. Jedni karmą straszą, inni piekłem, inni niepowodzeniem i zagubieniem w drodze do celu. Chociaż Kościół katolicki to mi się najbardziej restrykcyjny wydaje: gejem być grzech, lesbijką też, nie używaj alkoholu ani nie stosuj in vitro. Nawet prawosławni na więcej pozwalają, a to chyba też chrześcijanie. Tylko że katolicy nie do końca są tak restrykcyjni w naszych czasach – bo wyspowiadać się możesz, rachunek sumienia zrobisz i już ci odpuszczono.

Wiele by mówić, ale o tym pani na pewno słyszała, a ja przez to, że buddyzm trochę poznałam i studiowałam rozwój osobisty, mam mętlik w głowie. I już nie wiem, do kogo należy moje serce. Bo z wiary w reinkarnację zrezygnować jeszcze nie mogę i musiałabym przyznać, że mój syn nie zasiada obok Boga. A jeśli istnieje piekło, takie jak pokazują na obrazach, to za tę wiarę, że syn mój narodził się na nowo i Bóg mojego syna trzyma w objęciach, ja mogę się tam usmażyć.

Dziś brzmi mi w głowie wiele słów Brygidy, ale poprawiając koc, który wciąż grzał moje stopy, najintensywniej rozmyślałam o tym, jak trudne jest życie w świadomym duchowym zawieszeniu. Dopóki tego tematu nie podejmujesz, poruszasz się łatwo w utartych schematach działania. Nazywasz siebie chrześcijaninem, katolikiem, buddystą czy ateistą. Nie zastanawiasz się, czy ślizgasz się tylko po tym określeniu, czy rzeczywiście postępujesz jak przedstawiciel danego wyznania. Takie filozoficzne zadania przypisywane są zakonnikom, mnichom czy mówcom. My chcemy czerpać tylko profity z tego, co oni wydumają: zbawienie, spokój umysłu, radość w życiu doczesnym.

A Brigida cierpi i nawet nie pamięta, kiedy to cierpienie się zaczęło. Kiedyś prowadziła zażartą dyskusję na temat religii ze swoją przyjaciółką – ten temat zawsze je łączy i zarazem dzieli. Wtedy obie, w mniemaniu Brigidy, posunęły się za daleko.

– A wie pani, co było najgorsze? – Nie wiem, kogo bardziej jej wypowiedź ścięła z nóg: mnie czy samą Brigidę. – Najbardziej zabolało mnie to, że raz po raz w rozmowie o Bogu wypieram się go. Nie wiem, co chcę udowodnić i komu? Może sobie samej, bo ten wstyd nie daje mi spokoju. Już nie chcę z nikim rozmawiać o Bogu, bo jeszcze nie jestem gotowa, aby przyznać się do wiary chrześcijańskiej nawet przed samą sobą, a wyparcie się Boga za bardzo boli.

Brigida boi się zacząć wierzyć w Boga, szczególnie teraz, po śmierci swego syna. Wciąż obawia się prosić o to, aby On się o nią zatroszczył.

– Teraz – mówi Brigida – teraz, gdy zostałam sama, bo co, bo już świruję i rady sobie nie daję? Taki wstyd! Gdy mój syn się urodził, prosiłam Boga każdego razu przed pójściem spać o zdrowie dla swojego dziecka i dzieci mojego rodzeństwa. I wie pani, jak tylko poznałam faceta, to o Bogu raptem zapominałam. Czasami, kiedy były problemy, to sobie przypominałam, ale i tak bardziej dołowałam się albo kombinowałam, jak samodzielnie stanąć na nogi. Taki wstyd! Gdy proszę wszechświat o pomoc, to jakoś nie mam tych dylematów – dziwne, co?

Już dawno zrozumiałam, że Brigida najbardziej wstydzi się swoich porażek przed rodzicami. Pierwszy raz ten wstyd poczuła, gdy bez grosza przy duszy wróciła do domu. Miała za sobą pięć lat nieudanego małżeństwa, bagaż barwnych doświadczeń i trzymiesięczną ciążę. Czy rzeczywiście tworzymy wizerunek Boga na podobiznę swoich rodziców? Jest srogi i karzący lub miłosierny i rozpieszczający, w zależności od tego, jacy byli nasi rodzice? Rodzice Brigidy troszczyli się o nią, dopóki nie stanęła na nogi – „tak jak i ty troszczysz się o nas” – mówili. Jednak Brigida uważała, że to się nigdy wydarzyć się nie powinno, i uznała, że powtórzyć się nie może.

– Wie pani, boję się słów usłyszanych. – Brygida opowiedziała mi, że na kilka miesięcy przed odejściem swojego syna prosiła Matkę Bożą o opiekę nad nim. Poczuła się zawiedziona. Nigdy nie obwiniała o nic Boga, ale pierwsze dwa lata po jego śmierci nie chciała o nim słuchać. Któregoś dnia usłyszała, że Matka Boża nigdy by nie zlekceważyła prośby innej matki, i uczyniłaby wszystko co w jej mocy, aby pomóc dziecku Brigidy. – Jeśli zacznę, proszę pani, w to wierzyć, będę musiała nauczyć się być szczęśliwą, być wdzięczną za każdy swój oddech, a na to absolutnie nie jestem gotowa. Część mnie chce cierpieć, chociażby za to, że nie byłam w stanie zapobiec tragicznemu końcowi naszej rodzinnej historii. Bo tak wypada!

Na przestrzeni roku naszej znajomości wiele razy zastanawiałam się, czy życie Brygidy naprawdę nabierze sensu, gdy odnajdzie swoją duchową ścieżkę, i jak można żyć z tak poszarpanym sercem. Tyle niepewności nasyconej bólem, przeoranej tęsknotą. Brak poczucia bezpieczeństwa, przynależności, sensu życia i szukania na siłę pocieszenia w najdrobniejszych prezentach od losu. Jak wielką mam nadzieję, że te nasze rozmowy chociaż w najmniejszym ułamku złagodziły jej zagubienie… a reszta w rękach Boga.

Dziś mija rok. Przyjdzie Brygida, wciąż niezdeklarowana, do kogo należy jej serce. Ze swoim szczerym uśmiechem będzie mi opowiadać o ludziach. Bo ona wierzy w ludzi, ich dobro, w ich dobre intencje. 

„Każdy z nas jest ułomny, proszę pani, trzeba ludzi kochać takich, jakimi są, i wybaczać” – powiedziała kiedyś.

Problem jednak w tym, że wciąż uczy się wybaczać samej sobie. Rozerwana pomiędzy wierzeniami: „jest mnie trochę tu i trochę tam” marzy o sklejeniu, o pełni. Marzy o tym, o czym mówił ks. Pawlukiewicz, aby jej rozum chciał tego, co wola, a za tym żeby poszły uczucia i żeby ciało też tego pragnęło.

Wioletta Klinicka

Wioletta Klinicka
Jestem taka, jak Ty. Czasami plotę trzy po trzy, a czasami logiczne myślenie wypełnia całą moją przestrzeń. Czasami chodzę cały dzień w szlafroku, a czasami od rana chodzę w makijażu. Ale ponad wszystko spieszę się kochać ludzi, bo nigdy nie wiesz, jak długo ten KTOŚ, zagości w twoim życiu. Więcej informacji w zakładce o mnie. Zapraszam. Wiola

Przeczytaj inne wpisy

Może zainteresują Cię inne wpisy.

Wioletta Klinicka

copywriting.wiolettaklinicka@gmail.com

© 2023-2024 Wioletta Klinicka.

Realizacja Najszybsza.pl