– Wczoraj, już późno, tak około dwudziestej pierwszej, poszłam na spacer. Właściwie to się do niego zmusiłam, już nie wytrzymałam napięcia, które pojawia się niemalże każdej niedzieli. Zabawne, bo gdy deszcz pryskał prosto w moją twarz, poczułam się trochę lepiej. Bo, proszę pani, to oznaczało, że ktoś, a już na pewno coś mi towarzyszy. – Teresa zrobiła krótką przerwę i głośno wypuściła powietrze, którym się przed chwilą zaciągnęła. Patrząc na swoje ściśnięte pomiędzy kolanami dłonie, dodała: – Tak samo jest każdej niedzieli, każdej niedzieli od lat. – I przygryzła wargi tak mocno, że aż cicho pisnęła.
To dlatego Teresa zawsze przychodzi do mnie albo późno w piątek, albo wcześnie w poniedziałek, w zależności od swoich planów na weekend.
– Czy wie pani, ile razy w miesiącu zastanawiam się nad przygarnięciem jakiegoś psa ze schroniska? Właściwie tylko jedno mnie przed tym powstrzymuje: nadzieja, że okaże się, że nie mam dla niego czasu, że zacznę podróżować, że będę sypiać poza domem. I ta moja nadzieja, gdyby ona, proszę pani, się spełniła, to ja bym tak niechcący, z racji tego, że chcę być szczęśliwa, ja, proszę pani, tego psa bym unieszczęśliwiła, potraktowała tak jak inni ludzie będący w związkach traktują mnie. I zamiast deklarowanej przyjaźni, tego, o czym ja marzę, zamiast opieki, którą winni jesteśmy innym jako homo sapiens, wyższy gatunek, zamiast miłości wobec słabszego byłabym winna jego smutku, żalu i lęku.
– Lęku? – wymknęło mi się.
– Wie pani, gdy poznałam swoich sąsiadów, miałam nadzieję, że faktycznie mogę stać się ich przyszywanym członkiem rodziny. Pierwsze pół roku czułam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi: nowe miejsce, wymarzone miasto, praca i znajomi, do których można biec na kawę w szlafroku i nikomu twoja obecność nie przeszkadza. Dyskutowaliśmy na przeróżne tematy, czasami do późna w nocy. Wydawało mi się, że znamy się od zawsze, że tak już na zawsze będzie. Tak się tym cieszyłam, że zapominałam, że wszystko jest zmienne, że początek oznacza, że nadejdzie też koniec. Otoczona ciepłem zaufałam, mogłam mówić o sobie, o swoich emocjach, bo to przecież ludzka potrzeba tak pogadać sobie o smutku i radości. Co za szczęście, gdy ma się do kogo zadzwonić, pójść, gdy… – Teresa na chwilę zatrzymała rozpędzone słowa, aby w zamyśleniu zapytać: a może zbyt dużo, może było mnie za dużo, może chciałam nadrobić te lata poczucia samotności i było mnie, moich myśli, moich słów za dużo? Czy myśli pani, że mogłam być zbyt absorbująca? Może się narzucałam, może moje szczęście, że ich poznałam, przyćmiło mi realizm tej znajomości, zbytnio skróciło dystans do rzeczywistości? Przecież byłam w euforii, w stanie upojenia i zapewne zalana całą tą chemią w mózgu, o której pani wspominała, mogłam nie dostrzec prawdziwej natury tej relacji, swojej natury, zachowań…
Z trudem słuchałam obwiniania się Teresy, dla której przyjaźń jest tak ważna, i to nie z tłumem ludzi, lecz z kilkoma osobami, a może nawet i jedną. Tęskniła za uczuciem przynależności. Serce ściskało mi się coraz bardziej, w gardle czułam suchość, miałam wrażenie, że zwymiotuję. Nie mogłam dać po sobie poznać, że w głowie przesuwają mi się obrazy z mojego własnego życia, a pod powieką zbierają się nader słone od wspomnień łzy. Umiałam zrozumieć jej stan, chociaż od lat nie miałam poczucia, że jestem na tym świecie zupełnie sama. Hm, właściwie to człowiek ma zdumiewająco sprytną pamięć. Gdy nasza sytuacja zmienia się na lepsze, przestajemy rozpamiętywać przykre zdarzenia, czasami są niemalże do zera wyparte z naszego umysłu. Ale to bardzo złudne. Te doświadczenia, chociaż przykryte grubą warstwą kurzu, tkwią w nas i w zależności od stopnia wrodzonej lub wyuczonej empatii potrafią zostać rozbudzone chociażby smutnymi oczami klientki.
– Tak, jestem pewna, że w pewnym momencie tak właśnie było. – Teresa podniosła się energicznie z fotela i krążyła teraz po pokoju niczym sęp szukający czegoś, w co może wbić swój ostry dziób. U niej to był on. – Jej mąż miał prawo być zazdrosny o nadmierne kontakty, zapewne miał prawo. Dwa razy, pod wpływem jego szczerej wypowiedzi, wycofałam się z kontaktów z jego żoną. Trzeba szanować cudzą przestrzeń. To dlatego, proszę pani, nienawidzę niedziel, od lat ich nie cierpię, od czasu, gdy mój mąż wyjeżdżał w te cholerne delegacje. A ja, proszę pani, cierpiałam, cierpiałam, ale nie narzucałam się nikomu w tym szczególnym dniu, który jest przeznaczony dla rodziny, dla najbliższych. Jeśli mnie nikt nie zaprosił, to nie szłam, cierpiałam w samotności, ale nie szłam. I zawsze taka dla świata, taka pozornie wyrozumiała, chociaż wzbierała we mnie złość, że nikt mnie nie pyta, dlaczego siedzę w domu sama, nikt już nie mówi, że przecież po to masz nas, masz nas! Jeszcze tego teraz nienawidzę, nienawidzę, gdy ktoś mi to mówi, a potem potrafi przez miesiąc nie zapytać, czy żyję. A ponieważ to ja ich potrzebuję, proszę pani, dzwonię i pytam, czy mogę zajść, pytam uprzejmie z nadzieją, która plącze się ze strachem, czy nie usłyszę: „wiesz, teraz nie mam czasu, ochoty…”.
Teresa urwała zdanie i kiwając głową, zaprzeczała swoim wywodom.
– Proszę pani, tak naprawdę to ja uważam, że ona, oni, one, on mają do tego prawo, mają prawo nie mieć nawet ochoty ze mną przebywać w danej chwili. – Głos Teresy drżał i cichł, słabł, jeszcze przed chwilą rozpalony do czerwoności ogniem złości i żalu. Cały pokój zaczął zalewać ból, niemoc i świadomość, że nic nie może zrobić, że nie może nikogo zmusić, aby ją kochał, pragnął z nią być, pogadać o głupotach i wypić z nią trzy łyki kawy. – Mogę otworzyć okno? – zapytała nagle.
– Oczywiście.
Niech to cierpienie przez nie uleci – pomyślałam.
Teresa usiadła i spod dłoni przykrywających twarz puentowała swoje poglądy.
– Nikt nie ma obowiązku zajmować się osobą samotną. Nikt nie ma, proszę pani.
Tego dnia nie powiedziała już nic na temat poczucia samotności. Ukradkiem otarła łzy i z wyprostowaną sylwetką ustaliła kolejny termin. To będzie piątek, bo w niedzielę postanowiła pojechać do Holandii – sama.
Gdy wyszła, ja mogłam uwolnić swój smutek. Łzy płynęły bezwiednie, nie mogłam powstrzymać się od głośnego zanoszenia się. Czy rzeczywiście nie jesteśmy odpowiedzialni za osoby samotne?
Kiedyś Teresa stwierdziła, że wszystkie jej wybory doprowadziły ją do samotności, że wie, iż nie jest złą osobą, że dostrzega, iż ludzie lubią jej towarzystwo, ale singiel to singiel, a singielka to choroba zakaźna, której ludzie boją się tak samo jak AIDS.
– To ja podejmowałam te decyzje, proszę pani, nikt nie jest mi nic winien.
Czy oni są sobie sami winni, że żyją sami? Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że wyrzucając kogoś poza margines społeczny, świadomie go odrzucając, skazujemy tę osobą na wiele chorób nie tylko psychicznych, ale i dolegliwości somatycznych? Gdzie kończy się nasza odpowiedzialność za słabszych?
W Polsce jest 5 000 000 samotnych kobiet, przepełnione sierocińce, domy starców pękają w szwach, a my nie potrafimy nawet wyciągnąć pomocnej dłoni do sąsiada, który samotnie ogląda mecz piłki nożnej, bo przecież krąg „zajętych” uznał, że on sam sobie temu jest winien.
– Radzę sobie, proszę pani, nawet chyba świetnie – mówiła z dumą w głosie Teresa podczas jednego z pierwszych spotkań. – Owszem, czasami mam większe lub mniejsze dołki z tego tytułu, czasami jestem zła na ludzi i obwiniam ich o swoje uczucie bycia samotną, nie rozumiem tego, że nie potrafią postawić się na moim miejscu i zrozumieć mojego położenia. Nie pojmuję ludzi, którzy kiedyś byli samotni, a gdy tylko udało im się wcisnąć pomiędzy „zajętych”, zapomnieli, jakie to jest uczucie. Tak, czasami obwiniam ich, że nie chcą mnie wesprzeć, pobyć ze mną ot tak, z czystej troski, ale to są tylko sekundy, no, może minuty, bo ja doskonale rozumiem, proszę pani, że każdy ma swoje życie, a ja już jestem dorosła. No więc zazwyczaj jestem jedną z tych singielek „samych, ale nie samotnych”, zajętych tysiącami spraw, błąkających się po muzeach, umawiających się randki lub szybki seks z przyjacielem. Umiem wypełnić pustkę pomiędzy minutami dnia codziennego – spojrzałam na jej twarz, która pobladła – ale chyba tej w sercu nie za bardzo… – Kilka sekund później dodała: – Zazwyczaj kocham ludzi i nie oceniam ich postępowania, nie odbieram, że odzywają się do mnie tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie potrzebują.
Patrzyłam na jej ból i zastanawiałam się, jak bardzo cierpi osoba, która próbuje w jedną składną całość ująć swoje uczucia, określić emocje i uparcie broni się przed szarym nastrojem, która miota się pomiędzy tym, co czuje, a tym, co czuć wypada, odczuwa zagubienie związane z tym, co posiada, a co posiadać pragnie. Teresa przerwała mi moje rozmyślania.
– Jak pani sądzi, skoro o tym wspominam: czy to znaczy, że jednak osądzam i że sprawiają mi przykrość swoją obojętnością?
PS Kiedyś przeczytałam gdzieś lub usłyszałam, że poczucie samotności jest stanem umysłu. Moim zdaniem zaakceptować ten stan, który w dzisiejszych czasach przez socjologów, psychologów i psychiatrów staje się alarmująco powszechny, jest niebywałym wyczynem psychicznym. Stan taki dotyka również ludzi, którzy na pozór wydają się zabawni, pełni charyzmy i towarzyscy – ponieważ wstydem jest przyznać się do poczucia, że jest się na tym świecie samotnym. Wciąż zbyt mało informacji przenika do społeczeństwa o następstwach poczucia samotności i konsekwencjach odrzucenia społecznego. Z przykrością czytałam, że ludzie z tejże przyczyny coraz częściej odbierają sobie życie. Ludzie, chociaż potrafią żyć w samotności, nie są do niej przystosowani, nieodwracalnie zmienia się chemia ich mózgów, stan emocjonalny, zdolności radzenia sobie ze stresem. Przyglądam się światu i zastanawiam się, czy w dobie XXI wieku potrafimy jeszcze odczuwać empatię w stosunku do ludzi, którzy nas potrzebują?
Artykuł ten dedykuję wszystkim kobietom, które mają siłę, odwagę, aby żyć w samotności, nie tracąc wiary w ludzi.
Pozdrawiam serdecznie,
Wioletta Klinicka
Wioletta Klinicka
© 2023-2024 Wioletta Klinicka.
Realizacja Najszybsza.pl